'New media are new languages, their grammar and syntax yet unknown.'

Laws of Media: The New Science, M.McLuhan (1988)

środa, 19 czerwca 2013

Siała baba mak, a Baudrillard kwieciste metafory, czyli o „Złym duchu obrazu” słów kilka


Recenzowany artykuł: Jean Baudrillard: Zły duch obrazu. Tł. Justyna Niedzielska, „Film na Świecie” 2000, nr 401, s. 33-44

Na tym etapie wszyscy powinniśmy chyba kojarzyć jegomościa o nazwisku Jean Baudrillard. Podejrzewam, że czytając swego czasu fragmenty „Symulakrów i symulacji” nie ja jedna mruczałam pod nosem różne nieprzyjemności, mając przed oczami obraz napuszonego, zadowolonego z siebie pana, który siedzi za biurkiem i napawa się poczuciem własnej mądrości, jedną ręką pisząc, a drugą przerzucając słownik wyrazów obcych, żeby mu wszystko brzmiało głębiej i trudniej. I w ogóle.


Ale. Jakkolwiek mądrości wszelakie i wywołujące uśmieszek, poetyckie metafory Baudrillarda mogą męczyć, a nawet męczyć bardzo, nie dało się mimo wszystko przy czytaniu zaprzeczyć, iż coś chyba jest na rzeczy. „Symulakry i symulacja” powstały w 1981 roku, czyli zanim kultura MTV na dobre wybuchła, a o stopniu przeniesienia kontaktów socjalnych z rzeczywistości faktycznej na sferę wirtualną (pozdrawiamy np. użytkowników facebooka) nikomu się chyba nawet nie śniło. (No, może z wyjątkiem McLuhana; on niezaprzeczalnie Wiedział Wszystko.) Niemniej spostrzeżenia „Symulakrów…” uderzają dziś swoją trafnością chyba bardziej niż musiały ówcześnie uderzać Baudrillarda.

Tylko czy Baudrillard, zwyczajnie mówiąc, zarazem trochę nie przesadza? Zastanówmy się.


W „Złym duchu obrazu” (także 1981) kontynuuje on swą rozpoczętą w „Symulakrach…” tezę o symulakrach wypierających rzeczywistość i tworzących hiperrzeczywistość, a nawet rozwija ją ciut dalej, będąc przy tym jeszcze bardziej pesymistycznym i ujawniając się na końcu jako, proszę wybaczyć kolokwializm, hejter kierunku, w którym według niego zmierzała większość produkcji kinematograficznych i telewizyjnych jego czasu. Tytułowy obraz rozumiany jest przez Baudrillarda jako „obraz współczesny, technologiczny”, dlatego właśnie kinu i telewizji poświęca swą uwagę.

Główną myślą „Złego ducha…” jest stwierdzenie, iż taki [technologiczny] obraz nie tylko odzwierciedla rzeczywistość faktyczną, nie tylko wypiera ją poprzez perfekcyjne naśladownictwo tejże, poprzez bycie „prawdziwszą niż ona”, ale także wpływa na nią — potrafi ją modelować, swoiście „uprzedzić” dziejące się w niej wydarzenia czy też ukonstytuować ich wagę bądź jej brak.

Jednym z przykładów omawianych przez Baudrillarda jest „Czas apokalipsy” Francisa Forda Coppoli. Baudrillard pisze, że prawdziwa wojna w Wietnamie de facto była tylko pretekstem do powstania tego filmu — faktyczna przegrana Amerykanów nie miała tak naprawdę znaczenia, bo w świadomości zdołał zapisać się przede wszystkim obraz filmowy, uderzający swoją potęgą i widowiskowością (związaną głównie z technologią), bezwarunkowo narzucający swoją własną narrację wojenną (przejętą potem przez inne media). Nie da się rozróżnić potęgi kinematografii od potęgi rządu czy wojska, pisze Baudrillard, nie ma różnicy nad wydaniem milionów na prawdziwe działania wojenne a utopienie ich na planie filmowym, a Coppola mógł tak naprawdę nakręcić film o jakiejkolwiek wojnie.

Prawda li to? Może i tak. Może media naprawdę są przedłużeniem wojny, może jej przekaz rzeczywiście ginie w natłoku pewnej wizji estetycznej z przedstawieniem wojny związanej, a zapożyczonej właśnie z kina. Może, zaślepieni wybuchami na ekranie, faktycznie nie dostajemy żadnej lekcji z moralności. Tylko czy naprawdę w każdym przypadku, nawet obrazów mniej natarczywie widowiskowych niż „Czas apokalipsy”? Czy naprawdę w przypadku każdego widza? Pozostaje sobie odpowiedzieć na to prywatnie, ale Baudrillard zwraca uwagę, że obrazy z ekranu, którymi jesteśmy bombardowani, tracą znaczenie, a dokładniej — niszczą to znaczenie w nas; obojętniejemy na nie. Nie ma jak szukać przekazu w obrazach, które tak naprawdę nie chcą przedstawiać sobą żadnego znaczenia — oprócz pustej efektywności może, a ile razy można się czymś zasmucić czy zszokować, zanim w końcu się nad tym nie zacznie ziewać, decydując przełączyć na inny kanał? I w porządku, jest w tym sporo trafności, ale myślę, że Baudrillard zbyt łatwo ignoruje to, iż dla niektórych ludzi obraz technologiczny wciąż potrafi być inspiracją do refleksji, czymś, co należy zanalizować i zdekonstruować, a nie po prostu przyjąć takim, jaki jest. Baudrillard „Czasu apokalipsy” może nie znosić, a niektórzy piszą o nim mniej lub bardziej głębokie eseje. Więc da się. (A o tym, jak społeczeństwo amerykańskie wojnę wietnamską na bieżąco i świadomie przeżywało i wciąż przeżywa, w jaki ból, traumę, kompleksy i rozważania nad sensem konfliktów wszelakich je ta wojna wpędziła, chyba Baudrillard zapomniał zupełnie.)

Choć kusi mnie, by rozwinąć inną sformułowaną w tekście myśl, podsumowaną przez Baudrillarda, verbatim, „Oczekiwanie na Ponowne Nadejście katastrofy to treściowa pożywka dla naszego mesjanistycznego libido” — mój absolutny hit językowy „Złego ducha…”, choć oczywiście konkurencja była ogromna — czas goni, a ciekawszy jednak był dla mnie pewien przykład związany z telewizją. 

Wspomniałam już wcześniej, iż według Baudrillarda to medium, a konkretnie telewizja, rozstrzyga o prawdziwości czy wadze znaczenia. Myśl tę rozważa w kontekście serialu „Holocaust” traktującego o, a jakże, Holokauście. Wnioskiem ostatecznym (przy silnym posiłkowaniu się McLuhanem) jest to, iż poprzez oswajanie tego zdarzenia, polegające na swoistym „wycieraniu” go przez telewizję, tak naprawdę o nim zapominamy w sposób, który pozwoli uniknąć wyrzutów sumienia. Może wzruszyć nas za pierwszym, drugim razem, ale w końcu stanie się „zimny”, jak określa to Baudrillard — zimny jak samo medium telewizji, które potrafi sprawić tylko i wyłącznie to, że na Holokaust zobojętniejemy, co ułatwi wygodne zapisanie go w mentalnej przegródce „przeszłość”; to mnie nie dotyczy, to było „kiedyś”, to nie ma znaczenia. Bo, na dodatek, my sami też jesteśmy według Baudrillarda zimni, a obraz telewizyjny to tylko ekran, ekran umieszczony na swój sposób bezpośrednio w naszych głowach, a przesuwających się na nim obrazów w zasadzie nie rejestrujemy. Odczuwamy wszystko niejako po fakcie, odczuwamy na moment i „bezpiecznie”.

Mocne słowa, ale. Wydaje mi się, że w tym wypadku w większości trafne. Ciężko tak naprawdę przejąć się historycznym zdarzeniem takim jak Holokaust, jeśli nie pojedzie się np. do Oświęcimia i spróbuje w jakikolwiek sposób wyobrazić sobie, co się tam działo, nie spróbuje w jakikolwiek sposób nad wydarzeniem „zatrzymać”. „Telewizja nie jest już nośnikiem obrazowości”, pisze Baudrillard; nie pomoże nam w żaden sposób „wczuć się” w sytuację. Telewizyjne obrazy Holokaustu są dla nas tylko wygodnym przypomnieniem wtedy, kiedy „wypada” o nim pamiętać, np. przy okazji świąt państwowych. Głównie prezentują się jednak jak dziwny, nieprawdopodobny sen, który łatwo można wypchnąć poza świadomość. 

„(…) nie wierzę w pedagogiczną siłę obrazów kina ani, tym bardziej, telewizji. Nie wierzę w istnienie dialektyki pomiędzy obrazem i rzeczywistością, ani, co za tym idzie, w pedagogiczną siłę przekazu i znaczenia, składających się na obraz. Tajemnica obrazu (…) tkwi nie w jego odróżnieniu od rzeczywistości, a zatem w jego wartościach przedstawiających (…), lecz przeciwnie, w tym jak obraz teleskopowo wnika w rzeczywistość, w jego spięciu z nią i wreszcie w implozji obrazu i rzeczywistości. Mamy do czynienia z coraz wyraźniejszym brakiem zróżnicowania pomiędzy obrazem i rzeczywistością, co sprawia, że nie ma już miejsca dla wyobrażenia jako takiego.” — Długi cytat, ale dlatego, że w większości się zgadzam. Granica między fikcją a rzeczywistością zatarła się do takiego stopnia, że niekiedy rzeczywistość zdaje się fikcją. „(…) obrazy dają do zrozumienia, że rzeczywistość jest równie nieprawdopodobna, jak wytwór wyobraźni.” I oczywiście, po raz kolejny na pewno nie dla wszystkich — pokolenie naszych dziadków nie ma takich problemów, nasze pokolenie zapewne także sobie jakoś z tym radzi, ale nie ma się już co dziwić, iż kiedy przy okazji setnej rocznicy katastrofy zatonięcia Titanica fakt ten „trendował” światowo na Twitterze, mnogą ilością głosów młodzieży (tak, głównie z Ameryki, gdzie jak jest, każdy widzi) było: „Jak to, to zdarzyło się naprawdę? Myślałem/am, że to tylko ten film z Leo i Kate, omg”, i to naprawdę nie było trollowanie. Gdy zaś przez poważniejsze światowe media przelała się fala krytyki Justina Biebera związana z jego zachowaniem w muzeum Anny Frank, zakochane w nim nastolatki gorączkowo googlały, kim ta dziewczynka w ogóle była. (Brytyjski The Guardian słusznie zauważył, iż był to w sumie jakiś plus całej sytuacji.) Kulejący system edukacji to jedno; sztucznie napompowane telewizyjne obrazy (bądź kinowe przefiltrowane przez telewizję), znieczulające nas na prawdopodobieństwo wystąpienia „czegoś takiego” w „prawdziwym życiu”, to drugie.

Baudrillard trochę broni kina przy zestawieniu z telewizją; zaznacza, że kino wciąż jest w jakiś sposób mityczne, że wciąż jest obrazem, który może porwać, w przeciwieństwie do telewizji, która na tym polu przegrywa. Czasem działa to na zasadzie pewnego porozumienia i korespondencji z rzeczywistością — i tutaj Baudrillard przywołuje na przykład fakt, że cała Ameryka zdaje się być „filmowa”, że każda przemierzana pustynia każe myśleć o westernie, a wielkie metropolie mogą choćby dawać wrażenie przebywania na planie filmu sci-fi. „Konfuzja doskonała”, nazywa to Baudrillard, i choć z tym się mogę zgodzić (ponownie z zastrzeżeniem, bo jasne, że nie doświadczymy tego na każdej szerokości geograficznej), to dalej jednak pada myśl, która, wydaje mi się, najbardziej się w tekście zestarzała. 

„Kino (…) przepełnia całą rzeczywistość swoją mityczną aurą. I w tym momencie staje się naprawdę porywające. To dlatego bałwochwalcze uwielbienie dla gwiazd, kult hollywoodzkich idoli nie jest patologią medialną, lecz chlubnym przejawem kina, jego mitycznym przeobrażeniem, a może nawet ostatnim wielkim mitem naszych czasów. Dochodzi do tego, że idol nie wyobraża już niczego, lecz objawia się jako czysty, namiętny, zaraźliwy obraz, który zaciera różnicę między rzeczywistym bytem a jego wyimaginowaną postacią.” Oj, nie. Było tak za czasów Jamesa Deana, było tak w jakimś zakresie wtedy, gdy powstawał „Zły duch obrazu”, ale dziś kult gwiazdy zrodzony na niejasnej tajemnicy to wyjątek, a nie reguła. Osoby pokroju Leonarda DiCaprio czy starszych gwiazd muzyki, które niechętnie i kapryśnie udzielają wywiadów, wciąż utrzymują sobą jakiś mit, ale dziś tajemnica nie liczy się tak, jak dostępność i bliskość. Media wdzierają się z butami wszędzie —  w latach 80. zdjęcia pojawiały się w tabloidach, dziś przede wszystkim fotografowani przez paparazzi, idący do przysłowiowego kiosku po papierosy celebryci (twierdzący, że kupują mleko, bo pijar to ważna rzecz) natychmiast pojawiają się w Internecie. W Internecie Rihanna umieszcza swoje półnagie zdjęcia ze skrętem w ustach. I jasne, te wrzucane na Instagram zdjęcia często przedstawiają przepaść między stopą życia, na jakiej żyją celebryci, a na jakiej żyjemy my, nie zmienia to jednak faktu, że są oni rozpaczliwie zależni od naszej kapryśnej uwagi, a najłatwiej kupić ją dzieleniem się sobą i przypominaniem o sobie na platformach społecznościowych, z których korzystamy. Na współczesnego widza nie działa mit, niedopowiedzenia, zastanawianie się, ile wspólnego ma czyjaś publiczna persona z jego prawdziwą osobą — o ile ta druga w ogóle istnieje. Współczesny widz musi wiedzieć, jaki rodzaj papieru toaletowego używa jego idol. (Pudelek grzecznie poinformował, że Beyonce lubi czerwony. Przynajmniej podczas tras koncertowych.) 

Nie, panie Baudrillard, nie ma w tym żadnej chluby, to właśnie patologia. Ale zapewne można tę naiwną myśl wybaczyć; trzydzieści lat temu taka eskalacja celebryckości (i tego, jak wiele osób chce i lubi w tak publiczny sposób żyć) nie przyśniłaby się pewnie nawet McLuhanowi, gdyby wtedy jeszcze żył.

„W obrazach jest jakiś pierwotny urok, antropologiczna radość, rodzaj zwierzęcej fascynacji, nieskrępowanej przez estetyczne, moralne, społeczne czy też polityczne oceny. Dlatego właśnie twierdzę, że obrazy są niemoralne i że w tym tkwi ich podstawowa siła.” — To z jednej strony mówi Baudrillard, a z drugiej jednak ujawnia, iż nie wierzy, że obrazy będą jeszcze długo w stanie na nas oddziaływać. Ponieważ „(…) medium obrazu (…) wtargnęło pomiędzy rzeczywistość i wyobraźnię, ze swoistą zgubną logiką, zakłócając ich równowagę. Nazywam ten proces zgubnym, ponieważ w obrazie jest immamentność pozbawiona jakiegokolwiek możliwego transcendentalnego znaczenia (…); zgubny jest także (…) pod względem (…) wykładniczego owijania się medium wokół samego siebie. (…) które sprawia, że jedynym celem obrazów są one same.” Nawet kino, według Baudrillarda, stoi na pozycji straconej: „(…) kino w jakimś zawrotnym pędzie staje się bardziej filmowe niż z natury i (…) tylko upodabnia się do samego siebie, uciekając we własną logikę, w doskonałość własnego wzorca.” 

Bo kino odejdzie według Baudrillarda od grania mitem, a coraz większą wagę przywiązywać będzie do bycia perfekcyjnie wydestylowaną symulacją, bycia czymś, co zastępuje rzeczywistość, jest hiperrzeczywistością. Odbijającą rzeczywistość faktyczną, powielającą w nieskończoność swoje wzorce fabularne i techniczne — będącą zimnym medium które, w zderzeniu z kolejnym zimnym medium, czyli nami, nie może skutecznie pobudzić wyobraźni. „Dążąc do całkowitej zbieżności z rzeczywistością kino jednocześnie zmierza ku całkowitej zbieżności z samym sobą. Kino popełnia plagiat na samym sobie (…). Kino zafascynowane jest samym sobą jako utraconym przedmiotem, a jednocześnie zachwyca je (i nas) rzeczywistość jako ginące odniesienie.” Ciekawa jest ta teza z rzeczywistością jako ginącym odniesieniem. Popkultura pokazuje, iż najlepiej sprzedaje się to, co jest łatwe, co już znamy; że rzeczywiście kochamy remake’i, sequele i prequele. Z drugiej strony, dyskutując o filmie czy telewizji, ważne są dla nas kryteria „prawdziwości”, mówienia o czymś, że jest „rzeczywiste”, „realistyczne”, że jest „takie jak w życiu” — może samo życie rzeczywiście gdzieś gubi się tak, że musimy szukać jego szczątków na ekranie, i wtedy jest czymś wyjątkowym, czymś co nas zachwyca i zyskuje aprobatę. Ale czy dzisiejsze „samo życie” jest prawdziwe, autentyczne? Kształtowane przez lata samo z i przez siebie? Czy może prezentuje dziś sobą głównie wchłonięte wzorce zauważone uprzednio w mediach, wzorce będące hybrydą ówczesnych prawdziwości i pewnych zachowań czy trendów, które usiłowało się na dany moment z różnych powodów „sprzedać”? Ha. No właśnie.

A jednocześnie jednak nie da się nie zauważyć, że kino (a nawet telewizja jako platforma dla seriali) obroniło w jakiś sposób swój mityczny status, że wróciło do tego, od czego według Baudrillarda miało odejść, by z „(…) coraz większą perfekcją zbliżać się do rzeczywistości absolutnej”. Szalenie popularne są dziś filmy fantasy i sci-fi, popkulturę zinfiltrowały wampiry i wilkołaki, a tryumfy święci Gra o tron czy Avengersi i Star Trek, czyli rzeczy, które przenoszą nas w światy wyimaginowane, fantastyczne, oniryczne, nie mające nic wspólnego ani z naszą rzeczywistością faktyczną, ani z niektórymi z hiperrzeczywistości (np. związanymi ze skrajnie modernistyczną sferą wirtualną), które dominują na chwilę obecną. 

Kto jednak wie — może ten  trend „fantastyczny” to już kompletna, swoista hiperrzeczywistość, i może jej pozycja jest tak silna, że niedługo jakoś zmieni i przekształci rzeczywistość faktyczną. Może trend ten już teraz dominuje. Baudrillard przewidywał, że kino zapragnie „(…) zatracić się w absolucie rzeczywistości i realności dawno już wchłoniętej w kinematograficzną (lub telewizyjną) hiperrzeczywistość”. Może za jakiś czas nie będzie punktu odniesienia do rzeczywistości takiej, jaką teraz ją znamy, wszystko zatoczy po kolei koła (w dowolnej kolejności) na poziomie i rzeczywistości, i obrazów związanych ze sztuką i mediami. 

I szczerze? Nie próbuję nawet tego przewidzieć. Przykład Baudrillarda pokazuje, że — choć można przy tym męczyć swoim stylem i poczuciem własnej wartości — da się określić pewne rzeczy ponad trzydzieści lat do przodu (nawet, jeśli się miejscami przesadza). Wolę nie zgadywać, w jakim miejscu będziemy za trzydzieści lat od teraz. A nuż, jakimś cudem, odgadłabym coś trafnie? Wolę pozostawić takie rozważania osobnikom typu Baudrillarda. A potem ewentualnie mogę próbować je skrytykować. I tym akcentem kończę i życzę miłego dnia! Niezależnie od tego czy będzie on spędzony z Grą o tron, czy nad zastanawianiem się, ile prawdy mówi — o ile w ogóle — o neurozach i perwersjach naszego społeczeństwa ostatni hit stacji NBC, z jakiegoś powodu nazwany „Hannibalem” zamiast „Will Graham Looking Uncomfortable Whilst Doing Things”. Aha. 


Katarzyna Kunisz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz